Mija 35 lat od premiery filmu „Misja”. Po cóż więc pisać recenzję po tak długim czasie. Ano po to, aby młodych zachęcić do obejrzenia jednego z najlepszych filmów wszechczasów, bo mało kto dziś go zna. A problemy w nim zawarte są uniwersalne i trzeba do nich wracać.
TĘ CZĘŚĆ RECENZJI, SKIEROWANĄ DO LUDZI REFLEKSYJNYCH, NIECIERPLIWI MOGĄ POMINĄĆ.
„Misja” to film bardzo doceniony. Wspaniała muzyka Ennio Morricone – choć zgodnie z prawidłami filmowymi, chcąca pozostać w tle – przebija się jednak przez baśniowy południowoamerykański pejzaż i brzmi w naszych uszach już zawsze. I rzecz ciekawa, tylko ludzie nad przeciętność muzykalni (jak plemię Guarani) potrafią ją zanucić.
Trzech z kilku najwybitniejszych aktorów wszechczasów (Roberto de Niro, Jeremy Irons i Liam Neeson) daje popis gry aktorskiej i doprawdy trudno ocenić, który z nich bardziej zasługuje na uznanie. Film był nominowany do nagrody Oskara w siedmiu kategoriach, a ostatecznie dostał tę nagrodę Chris Menges za zdjęcia i słusznie, ale aktorów zdecydowanie nie doceniono, a ich mistrzostwo przejawia się nie tylko w jednej z najpiękniejszych scen wszechczasów, jaką jest doznanie przebaczenia, zagrane przez Roberta de Niro, ale może przede wszystkim w drobnych gestach, najnaturalniejszych odruchach, zagranych tak, jakby ktoś długo podpatrywał prawdziwe życie z ukrytą kamerą i wybrał autentyczne sceny ludzkiej wrażliwości. To właśnie migawkowo ujęte wzruszające spojrzenia Ironsa i Neesona w tej samej scenie najlepiej świadczą o ich mistrzostwie.
TU NIECIERPLIWYCH PONOWNIE ZAPRASZAM DO CZYTANIA
Film opowiada o ważnym epizodzie historycznym z drugiej połowy XVIII wieku, rozgrywającym się na pograniczu dzisiejszej Argentyny, Paragwaju i Brazylii, ale dotyczącym wielkiej historii chrześcijaństwa.
Szerzący się od XVII wieku w Europie absolutyzm monarszy, znany najlepiej w wydaniu Ludwika XIV, Fryderyka II czy Piotra I nie znosi żadnej formy autonomii i niezależności politycznej. A cóż dopiero powiedzieć o potędze papiestwa, którą trzeba zniszczyć, by władca miał – jak w prawosławiu – nieograniczone możliwości używania poddanych jak dziecinnych zabawek do realizacji swoich politycznych kaprysów. Główną podporą papiestwa od XVII wieku jest zakon jezuitów, mający w Paragwaju ok. 30 tzw. redukcji (reducciones), czyli centrów religijno-ekonomicznych, funkcjonujących autonomicznie pod dozorem zakonników, ale z silnym samorządem tubylczych Indian, którzy w liczbie ponad 150 tysięcy są przekonani do tej formy życia. Co więcej, okazuje się, że osiągają świetne wyniki gospodarcze, przecząc ideologii kolonizatorów, że nie są zdolni do ludzkich uczuć jak i w ogóle równania się z cywilizacją białych. Redukcje paragwajskie stoją w wyraźnym kontraście do niewolnictwa, stosowanego w praktyce przez teoretyków oświeceniowych. Do tych ostatnich należy bardzo gorliwy markiz de Pombal – polityk może nawet bardziej postępacki niż jego francuscy koledzy, stawiający sobie za cel w pierwszym rzędzie ujarzmienie Kościoła. I choć papież zakazał niewolnictwa już w 1537 roku to pod rządami południowoafrykańskich gubernatorów kwitnie ono i jest argumentem, trafiającym w najczulsze miejsce kolonizatorów czyli w kieszeń. Tyle prawdy w filmie.
A fabuła opowiada o pewnym kardynale (dla dodania pikanterii ex-jezuicie), którego misją dyplomatyczną jest ratowanie Towarzystwa Jezusowego, zgadzając się na ustępstwa wobec autonomii redukcji paragwajskich. Świadom wyboru pomiędzy złym a gorszym bardzo cierpi a może jeszcze bardziej wzrusza się anielskimi dźwiękami, jakie wydają z siebie te nieludzkie według gubernatorów stworzenia. W tym scenariusz najbardziej odbiega od realiów historycznych, a nawet jest krytykowany przez naukowców, którzy dowiadują się z ekranu rzeczy, które nie mogły mieć miejsca.
I tu – gdy jak zwykle przed umieszczeniem recenzji w Internecie – czytałem ją moim pierwszym słuchaczom, pojawiło się pytanie, dlaczego wobec tego ja, jako historyk, ten film tak polecam, bo przecież pisanie dobre lub złe zawsze jakoś dzieło reklamuje. Odpowiedź jest bardzo ludzka: bo w tym filmie jest ogromny ładunek chrześcijańskich wartości. Bo na tę – naszkicowaną wyżej – osnowę nakłada się osobisty los gorliwych do męczeńskiej śmierci południowoamerykańskich jezuitów, a szczególnie dawnego łowcy niewolników, który doznał nawrócenia. I w żadnym filmie nie spotkałem bardziej wzruszającego i chyba właśnie realistycznie odmalowanego nawrócenia, gdy człowiek aż wypłakuje z siebie szczęście, że znów jest przy Panu Bogu. Bo w tym filmie dowiedziawszy się o śmierci posłanego między Indian misjonarza, jego zwierzchnik zakonny jako rzecz naturalną traktuje, że teraz on pójdzie z misją chrystianizacyjną pomiędzy zabójców. Bo te sceny pokazują gorliwość, której zrozumienie jest ważniejsze niż zapamiętanie choćby stu dat z dziejów uczniów św. Ignacego Loyoli. Bo to jest uchwycenie czegoś historycznego, co trudno wyczytać z książek historycznych a i spotkać osobiście w dzisiejszych czasach.
Ktoś powie, ze już wkrótce wybory będą tak trudne jak 250 lat temu i że zrodzą też bohaterskie postawy… Zgadzam się. I właśnie dlatego ten film trzeba obejrzeć.
Piotr Boroń