Siedmioodcinkowy serial telewizyjny wszedł na ekrany w maju 1980 roku i być może niejednemu nasunął na myśl refleksje na temat PRL-owskich „jelit wadzy”. Może nawet pomógł przyspieszyć bunt społeczny, ale niewątpliwie stał się też ofiarą wypadków sierpniowych, bo karnawał „Solidarności” odciągnął Polaków od telewizorów, angażując w życie realne.
Ale – jeżeli już mowa o elitach sanacyjnych, którym przywalił swoją książką w 1932 roku Tadeusz Dołęga-Mostowicz – to trzeba zauważyć, że jego intencją było ich skompromitowanie, a – jakby to dziś określił premier Morawiecki – „nowa rzeczywistość” pomieszała plany Dołęgi-Mostowicza. Pamiętam, jak w 1980 roku pewna moja miła znajoma utrzymywała, że „ten Dyzma to niezły hochsztapler, ale ówczesne elity to coś wspaniałego”. Długo spierałem się z nią, że w ówczesnych standardach zarówno Dyzma jak i reszta bohaterów książki miała być groteskowa. Tłumaczyłem, że to „jelity PRL” – przez to, że okazały się o wiele gorsze – wyniosły sfery sanacyjne do poziomu Parnasu. Nie zgodziła się ze mną i chwaliła tak Sanację jak i nawet jej obraz w znakomitym serialu w reżyserii Jana Rybkowskiego. Wyniosłem z dyskusji podobną nauczkę jak z egzaminowania pewnej zakonnicy, która utrzymywała, że Ziemia Święta to inne określenie papieskiego Rzymu. Rzeczywiście, dla wielu ludzi wyznania RZYMSKO-katolickiego punkt ciężkości wiary przeniósł się z Bliskiego Wschodu na Półwysep Apeniński, a dla ludu pracującego miast i wsi, udręczonego przez PZPR-owskich kacyków jakikolwiek charme i blichtr niósł powiew cywilizacji na PGR-owski archipelag i zardzewiałe ośrodki przemysłu ciężkiego z żelbetonowymi sypialniami ze ślepymi kuchniami.
I właśnie ta relacja książkowych i filmowych elit do elit sanacyjnych, a tych do elit PRL-owskich, a tych do późniejszych aż współczesnych była by największą troską wybitnego Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Poświęćmy mu kilka słów, bo to niedoceniony, a jeden z najwybitniejszych polskich pisarzy. Ochotnik z wojny 1920 roku miał poglądy prawicowe i sympatyzował z Chrześcijańską Demokracją, związany był w latach XX-tych z dziennikiem „Rzeczpospolita”, gdzie odważnie publikował po 1926 roku artykuły na temat zaginięcia gen. Włodzimierza Zagórskiego, aresztowania gen. Jacka Malczewskiego i pobicia posła Jerzego Zdziechowskiego, czego nota bene o mało nie przypłacił życiem, gdy sam został porwany z ulicy Grójeckiej i pobity w lesie pod Warszawą. Na szczęście zdołano go odratować, ale już nigdy nie odzyskał pełni sił fizycznych i żył z wybitym okiem. Sukces książki przyniósł mu bardzo duże tantiemy i sławę, która go lepiej chroniła niż mit o niezależności prasy. Ale nie osiadł na laurach, bo do wcześniejszych kąśliwych politycznie utworów w rodzaju „Ostatnia brygada” w jego dorobku znalazły się jeszcze tak wzruszające (choć zawsze społeczne) „Doktor Murek”, „Znachor”, „Profesor Wilczur” i inne.
Były inne próby ekranizacji Dyzmy, a nawet słuszna, ale artystycznie dość słaba próba kontynuacji wątku karierowiczowskiego i rozliczenia elit III RP z Cezarym Pazurą jako Nikosiem Dyzmą.
Ale ani późniejszy Pazura, ani wcześniejszy Adolf Dymsza nie wytrzymują porównania do kreacji Romana Wilhelmiego, wręcz stworzonego do tego filmu (gdyby nie inne jego równie znakomite kreacje). W ogóle serial z plejadą wybitnych aktorów, jakich mieliśmy wówczas kilka setek, udał się duetowi reżyserskiemu Jana Rybkowskiego (filmy o panu Anatolu, „Chłopi” itd.) oraz Marka Nowickiego (częściej operator, jak „Rejsu”, „Gniazda”, „Rodziny Połanieckich”, „Chłopów” itd.). Udał się tak dalece, że porównując go mimowolnie (np. przez garnitury) z „Wielkim Gatsby’m” nastręczała mi się myśl, czemu nie sprzedał się na rynki zachodnie. I tu są dwie możliwe odpowiedzi: albo nasi przedsiębiorcy rozpowszechniania filmów powstydzili się scen z żenującą choreografią albo – i na to stawiam – nie dołożyli starań, by go sprzedać choćby do USA, gdzie – wierzę – spodobał by się publiczności. A może jeszcze warto spróbować choćby teraz… albo – o zgrozo! – przypomnieć go polskim telewidzom, aby porozkoszowali się elegancją naszych przedwojennych dyplomatów.
Ale w końcu „Kariera Nikodema Dyzmy” to nie tylko polityka, to także piękne kobiety, piękne salony, to pejzaże, samochody, konie, to dowcipne dialogi, kapitalna muzyka przedwojennej ulicy praskiej, to wreszcie całkiem niezłe pomysły na rządzenie… Bo rzeczywiście ci krytykowani przez Dołęgę-Mostowicza ministrowie potrafili coś zrobić dla Polski… I tu znowu wchodzę w porównania ze współczesnością, więc chyba lepiej skończę recenzję, zapraszając do obejrzenia serialu, a na początku każdego odcinka mamy bardzo zgrabne streszczenia poprzednich, więc można zaczynać od któregokolwiek, a i tak zechcą Państwo zobaczyć wszystkie.
Piotr Boroń