– to kilka filmów na podstawie jednej książki i wielu zjawisk, związanych z przestępczością zorganizowaną, a tu: rodzinną.
Gdy pierwsza część „Ojca chrzestnego” w reżyserii Francisco Coppoli weszła na ekrany w 1972 roku, skończyła się udręka sporów producenta „Paramount Pictures” z reżyserem, okazało się po raz N-ty, że najlepsze filmy powstają z kiepskich książek i że kultura włoska jako jeden z komponentów USA może się sprzedawać o stokroć lepiej od angielskiej. Teraz już wszystko, co było związane z filmem stało się kultowe: wydatki, kaprysy, sekrety castingowe… O, przy nich zatrzymajmy się na chwilę, bo któż nie lubi takich ciekawostek: producent chciał w roli tytułowej Laurence’a Oliviera i tylko zapewnienia, że Marlon Brando (Oscar za rolę) nie będzie kapryśny (i zgodzi się zagrać taniej niż zwykle) przesądziły o zgodzie na pomysł Coppoli. Reżyser uparł się też np. na mało jeszcze znanych: Al Pacino, Roberta de Niro i Roberta Duvalla. Kto zatem miał zagrać, jeżeli nikt z ikon tej superprodukcji? Ano, np. Robert Redford jako Michael, Paul Newman lub Steve McQueen jako Tom Hagen, Sylvester Stallone jako Carlo, Mia Farrow jako Kate… odeszli też z kwitkiem np. Burt Reynolds, Jack Nicholson i Dustin Hoffman, a Elvis Presley nie zgłosił się na casting choć zgłaszał chęć zagrania w filmie. Oj, działo się…
I odtąd pierwsza część „Ojca chrzestnego” zdobyła sobie stałe miejsce na topie światowych arcydzieł, ustępując notorycznie tylko „Obywatelowi Kane’owi”, o którym innym razem… a i dalsze części cieszą się wielką popularnością, a wszelkie nawiązania artystyczne są w mig rozpoznawane (chyba najlepsza w „Facetach w rajtuzach”).
W czym tkwi geniusz filmu? Przecież nie tylko w tym, że zaakceptowała go mafia, bo wreszcie pokazano gangsterów jak ludzi, a rozmowa Michaela z przyszłą amerykańską żoną, w której porównują świat przestępców do świata polityki, zapada w pamięć na zawsze! Ale ten powód jest bardzo ważny. Przede wszystkim dlatego, że uzmysławia nam (a – o dziwo! – nie dość to powtarzać) iż nieprawdą jest, że gangsterzy są zawsze nieludzcy, podobnie jak Hitler czy Stalin, którzy potrafili być czarujący w towarzystwie. To o wiele groźniejsze przekonania niż pogląd, że szpiedzy mają czarne okulary i podniesione kołnierze… Bo groźba uwiedzenia przez polityka lub gangstera o miłej powierzchowności lub miłych obietnicach jest tym łatwiejsza im bardziej odbiega od czarnego stereotypu.
A rodzina Corleone właśnie wręcz demonstruje swój katolicyzm, związki z hierarchami, dobroczynność… I tylko ten problem, że dla utrzymania swej władzy nad innymi – w cudzysłowie – muszą być groźniejsi niż ich rywale. Od tego zależy ich skuteczność. A więc gorliwe praktyki nie mają wiele wspólnego z rzeczywistą wiarą. Forma nie wywodzi się z treści, ale z podobieństwa do praktyk innych ludzi.
Mnie najbardziej pociąga w tym filmie perfekcyjnie ukazana kwestia rodzinna, a mówiąc językiem filmowym „portret rodziny we wnętrzu”. Niektórzy pamiętają sukces serialu „Saga rodu Forsyth’ów” – taki rodzaj tytułu byłby może nawet lepszy dla serialu Coppoli o rodzinnych Włochach. Temat rodziny – jakże ważny w naszym życiu codziennym – nie jest dość wyrażony w kinematografii. Porównajmy dla przykładu proporcje tematyki gangsterskiej i rodzinnej: zawód komisarza śledczego jest w społeczeństwie dość rzadki, a filmów o nich jest multum, tymczasem życie rodzinne dotyczy prawie każdego, a filmów o rodzinie jest niewiele. I oczywiście zgadzam się z oceną, że śledztwo zbrodni daje więcej emocji niż opis matki przyrządzającej obiad, ojca, który coś naprawia lub uczącego się dziecka, ale z drugiej strony wiemy, że relacje rodzinne są emocjonujące i nie sprowadzają się do powyższego stereotypu. A więc to chyba kwestia umiejętności ich pokazania, a nie pójścia na łatwiznę i zdobywanie widza przez wymyślne morderstwa. Otóż „Ojciec chrzestny” na wszelki wypadek dostarcza nam niepospolitych emocji i na tym polu. Śmierć Luki Brasi’ego, kochanki senatora, seria wykonanych wyroków z rozkazu nowego szefa, czyli Michael’a, a nade wszystko głowa konia to emocje silniejsze niż w filmach wojennych. A zatem dla każdego coś miłego, ale się upieram przy problematyce rodzinnej i wspominam sukces Sofii Loren i Marcello Mastroianiego jako modelowego włoskiego małżeństwa. A ileż emocji dostarczyła rodzinna opowieść „Odrażający, brudni, źli” – gdzie obeszło się bez trupa…
Ogłaszam zatem dotkliwy brak filmów o tematyce rodzinnej, tym jaskrawszy, że mamy ich dużo o wielkich miłościach, kończących się ślubem, po którym pozostaje dopowiedzieć sobie „żyli długo i szczęśliwie”, a to raczej w realu prowadzi do rozwodów i szukania przez telewidzów nowych romansów „jak z kina”. Bo film ma ogromny wpływ na ludzkie postępowanie i narzucany przez kino model szczęścia jest dążeniem naiwnych naśladowców. A więc szerzy się zjawisko rozwódek, które pragną po raz N-ty wystąpić w białym tiulu i z wiankiem jako gwiazdy kościelnej ceremonii. A ostatnio tragikomiczne zmaganie z upływającym czasem i starzeniem się prowadzi na ślubny kobierzec romansownych ojców i matki z dorosłymi dziećmi w tle. Tym bardziej polecam słowa Michael’a Corleone o tym, że w żadnej rodzinie nie brak kłopotów i tragedii, ale to nie znaczy, że rodzinę należy przekreślać.
W ferworze spraw rodzinnych nie wspomniałem o takich walorach jak muzyka w filmie, włoski folklor, pejzaże, genialny montaż, zgodność tonacji barw, itd.
Piotr Boroń